Magia Świąt Bożego Narodzenia
Kiedy byłam mała, chyba jak dla większości z nas, święta Bożego Narodzenia zawsze miały swój magiczny klimat. Z nieba padał puszysty śnieg, na zewnątrz było przeraźliwie zimno, a w domu przyjenie i cieplutko. Kilka dni przed Wigilią mój tata wyruszał do lasu na poszukiwania choinki. Zawsze wydawało mi się to niesamowitym wyzwaniem, zwłaszcza kiedy zimy były nieco zimniejsze niż teraz, i śniegu też było jakby więcej. Kiedy byłam jeszcze całkiem mała, w naszym domu gościły choinki olbrzymy. Zajmowały zwykle cały pokój i można było się pod nimi spokojnie schować. Później nadszedł czas choinek sztucznych. Naszczęście szybko przeminął i plastikowe cudaki zastąpiły małe, ale urocze choineczki w doniczkach.
Wracając do lat dziecięcych, taka upolowana choinka pojawiała się w domu dzień, dwa przed Wigilią. W oczekiwaniu na przystrojenie napełniała cały dom zapachem lasu. Tradycyjnie ubieraliśmy ją dopiero w poranek wigilijny. Kolorowe łańcuchy, światełka, bombki, cukierki, jabłka oraz czekolady zawisały na gałązkach świątecznego drzewka.
Nie raz, nie dwa w szalonej krzątaninie gubił się gdzieś świąteczny nastrój, ale szybko wracał tam gdzie powinien.
Na świątecznym stole nie mogło zabraknąć stroika, sianka pod obrusem i opłatków. Zawsze zostawało wolne miejsce dla niespodziewanego gościa, a z kuchni ulatniały się wspaniałe zapachy ciast i potraw wigilijnych. W czasie wieczerzy kątem oka spoglądało się w niecierpliwym oczekiwaniu na prezenty, które w jakiś magiczny sposób, nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak przyniosła gwiazdka.
Zanim zasiedliśmy do stołu, przychodził czas na opłatek. Dla dzieci troszkę niezręczny, bo cóż takie dziecko życzyć może, kiedy jeszcze nie wiele wie. Zawsze się ktoś popłakał, zazwyczaj mama. I tak jakby wszyscy zrzucali z serca ciężar mijającego roku.
Po kolacji przychodził wreszcie czas na prezenty, troszke nieśmiało, za przyzwoleniem rodziców rozdawałyśmy z siostrą, byle jak najszybcie, byle już móć otworzyć nasze. I co by pod tą choinką się nie znalazło zawsze przynosiło masę radości.
Wieczór mijał w świątecznej sielance. Czy to na wpatrywaniu się w platki śniegu wirujące na wietrze, czy to na zabawach i rozmowach. W końcu mały człowiek zasypiał z świąteczną radością w sercu.
Czysta magia, wspaniałe wspomnienia, i to oczekiwanie, że w tym roku to wszystko powróci jeszcze raz i będzie jak wtedy gdy wszystko było takie proste.
Może właśnie to oczekiwanie, to wyobrażenie i wspomnienia minionych świąt nie pozwoliły mi się nimi cieszyć w tym roku.
Magia Świąt gdzieś znikła, albo nawet się nie pojawiła. To, że śniegu w Meksyku nie ma jest oczywiste. Temperatura wacha się w dzień w okolicach 21 stopni. Chociaż plany udekorowania choinki się pojawiły, w końcu popadły w zapomnienie.
W wigilię chyba tylko nasza mizerna krzątanina w kuchni odpowiadała tej naszej polskiej.
Wigilię spędziliśmy w domu szwagierki, starszej siostry Hugo. W licznym gronie rodzinnym rozpoczeliśmy od wymiany prezentów, ot taki sympatyczny moment kiedy to każdy przy zachętach zgromadzonych otwiera swój prezent i daje upominek osobie przez siebie wylosowanej, wedle listy, którą dana osoba wcześniej sporządziła. Prezenty najpierw zostały ułożone, chciałoby się rzec pod choinką, ale prawda jest taka, że pod 30-35 cm plastikowym cudakiem w kolorze niebieskim nie wiele można położyć to też 18 paczek całkowicie zasłoniło tego niebieskiego stworka. Gdy już wszyscy wszystkich obdarowali, przyszedl czas na prezenty nie typowe. Wymykające się spod reguł losowania i list z życzeniami. I oto pojawiła się iskierka, mała cząstka świątecznego klimatu, odrobina magi. Ja zaciekle skupiona nad każdym słowem wypowiedzianym przez towarzystwo, jako że mój hiszpański pozostawia jeszcze wiele do życzenia, śledziłam każdy krok i każde słowo babci mojego męża. Informacja krótka, zrozumiała nawet dla mnie. Święty Mikołaj miałby ją odwiedzić i przynieś jeszcze jeden prezent. Pomysł mi się bardzo spodobał. Chociaż informacja w ostatecznym kształcie,z racji językowych dotarła do mnie z opóźnieniem, w tym czasie Mama Pola (jak to babcia jest nazywana) zdążyła podejśc bliżej i oświadczyć, że ów prezent jest właśnie dla mnie. Oddałabym wszystko, żeby móc zobaczyć moją minę w tym momencie. Niespodzianką okazało się być prześliczne pistacjowe (chyba) poncho zrobione przez nią samą. Wspaniały prezent, recznie zrobiony, poświęcony czas. Poświęcony dla mnie. Płomyczek świątecznej magii.
Niestety nawet ten piękny gest nie był wstanie utrzymać magi do końca wieczoru. Plastikowe nakrycia i wszelka dowolność potraw na stole, zachwiały nadzieją na happy end, a wszystkiego dopełnił wirus który do końca kolacji całkowicie mnie rozlożył.
Pierwszy i ostatni dzień świąt spędziłam w łóżku, prawdo podobnie z gorączką, za posilki mając tabletki, a po za tym, dzień nie różnił się niczym od każdej innej niedzieli.
Niestety święta w Meksyku nie sprostały oczekiwanią czy wspomnienią z dzieciństwa, czy nawet wspomnienią ostatnich świąt. Brak tej wspaniałej atmosfery jedynie sprawił, że tęsknota za domem stala się jeszcze bardziej dokuczliwa.
Wracając do lat dziecięcych, taka upolowana choinka pojawiała się w domu dzień, dwa przed Wigilią. W oczekiwaniu na przystrojenie napełniała cały dom zapachem lasu. Tradycyjnie ubieraliśmy ją dopiero w poranek wigilijny. Kolorowe łańcuchy, światełka, bombki, cukierki, jabłka oraz czekolady zawisały na gałązkach świątecznego drzewka.
Nie raz, nie dwa w szalonej krzątaninie gubił się gdzieś świąteczny nastrój, ale szybko wracał tam gdzie powinien.
Na świątecznym stole nie mogło zabraknąć stroika, sianka pod obrusem i opłatków. Zawsze zostawało wolne miejsce dla niespodziewanego gościa, a z kuchni ulatniały się wspaniałe zapachy ciast i potraw wigilijnych. W czasie wieczerzy kątem oka spoglądało się w niecierpliwym oczekiwaniu na prezenty, które w jakiś magiczny sposób, nie wiadomo kiedy i nie wiadomo jak przyniosła gwiazdka.
Zanim zasiedliśmy do stołu, przychodził czas na opłatek. Dla dzieci troszkę niezręczny, bo cóż takie dziecko życzyć może, kiedy jeszcze nie wiele wie. Zawsze się ktoś popłakał, zazwyczaj mama. I tak jakby wszyscy zrzucali z serca ciężar mijającego roku.
Po kolacji przychodził wreszcie czas na prezenty, troszke nieśmiało, za przyzwoleniem rodziców rozdawałyśmy z siostrą, byle jak najszybcie, byle już móć otworzyć nasze. I co by pod tą choinką się nie znalazło zawsze przynosiło masę radości.
Wieczór mijał w świątecznej sielance. Czy to na wpatrywaniu się w platki śniegu wirujące na wietrze, czy to na zabawach i rozmowach. W końcu mały człowiek zasypiał z świąteczną radością w sercu.
Czysta magia, wspaniałe wspomnienia, i to oczekiwanie, że w tym roku to wszystko powróci jeszcze raz i będzie jak wtedy gdy wszystko było takie proste.
Może właśnie to oczekiwanie, to wyobrażenie i wspomnienia minionych świąt nie pozwoliły mi się nimi cieszyć w tym roku.
Magia Świąt gdzieś znikła, albo nawet się nie pojawiła. To, że śniegu w Meksyku nie ma jest oczywiste. Temperatura wacha się w dzień w okolicach 21 stopni. Chociaż plany udekorowania choinki się pojawiły, w końcu popadły w zapomnienie.
W wigilię chyba tylko nasza mizerna krzątanina w kuchni odpowiadała tej naszej polskiej.
Wigilię spędziliśmy w domu szwagierki, starszej siostry Hugo. W licznym gronie rodzinnym rozpoczeliśmy od wymiany prezentów, ot taki sympatyczny moment kiedy to każdy przy zachętach zgromadzonych otwiera swój prezent i daje upominek osobie przez siebie wylosowanej, wedle listy, którą dana osoba wcześniej sporządziła. Prezenty najpierw zostały ułożone, chciałoby się rzec pod choinką, ale prawda jest taka, że pod 30-35 cm plastikowym cudakiem w kolorze niebieskim nie wiele można położyć to też 18 paczek całkowicie zasłoniło tego niebieskiego stworka. Gdy już wszyscy wszystkich obdarowali, przyszedl czas na prezenty nie typowe. Wymykające się spod reguł losowania i list z życzeniami. I oto pojawiła się iskierka, mała cząstka świątecznego klimatu, odrobina magi. Ja zaciekle skupiona nad każdym słowem wypowiedzianym przez towarzystwo, jako że mój hiszpański pozostawia jeszcze wiele do życzenia, śledziłam każdy krok i każde słowo babci mojego męża. Informacja krótka, zrozumiała nawet dla mnie. Święty Mikołaj miałby ją odwiedzić i przynieś jeszcze jeden prezent. Pomysł mi się bardzo spodobał. Chociaż informacja w ostatecznym kształcie,z racji językowych dotarła do mnie z opóźnieniem, w tym czasie Mama Pola (jak to babcia jest nazywana) zdążyła podejśc bliżej i oświadczyć, że ów prezent jest właśnie dla mnie. Oddałabym wszystko, żeby móc zobaczyć moją minę w tym momencie. Niespodzianką okazało się być prześliczne pistacjowe (chyba) poncho zrobione przez nią samą. Wspaniały prezent, recznie zrobiony, poświęcony czas. Poświęcony dla mnie. Płomyczek świątecznej magii.
Niestety nawet ten piękny gest nie był wstanie utrzymać magi do końca wieczoru. Plastikowe nakrycia i wszelka dowolność potraw na stole, zachwiały nadzieją na happy end, a wszystkiego dopełnił wirus który do końca kolacji całkowicie mnie rozlożył.
Pierwszy i ostatni dzień świąt spędziłam w łóżku, prawdo podobnie z gorączką, za posilki mając tabletki, a po za tym, dzień nie różnił się niczym od każdej innej niedzieli.
Niestety święta w Meksyku nie sprostały oczekiwanią czy wspomnienią z dzieciństwa, czy nawet wspomnienią ostatnich świąt. Brak tej wspaniałej atmosfery jedynie sprawił, że tęsknota za domem stala się jeszcze bardziej dokuczliwa.
3 komentarze:
instrukcja dodawania komentarzy dla niezarejestrowanych u góry po prawej :)